Szukaj na stronie

Biuro Królewny Piki arrow Komitet Literacki arrow Kairos
Kairos

Zadanie:
mój Kairos


Luiza

Kairos


Widział przed sobą lazurowy błękit nieba albo morza. Głęboki, niekończący się, boski. Łatwo się w nim utopić. Odsunął się kilka centymetrów od lustra. Piękne niebieskie oczy śmiały się do niego sympatycznie. Spojrzał z dumą na swój prosty zgrabny nos, na mocno zarysowany podbródek, na piękny blond lok opadający wdzięcznie na czoło i dodający jego męskiej twarzy tej delikatnej nuty chłopięcości, za którą uwielbiali go niektórzy mężczyźni i kobiety, a nienawidzili wszyscy inni. - Być pięknym to wyzwanie. Wyzwanie i zadanie.
Kairos odszedł kilka kroków, by móc z daleka podziwiać muskulaturę. Co za tors, co za mięśnie brzucha, jaki biceps! Powiódł wzrokiem po linii barków, odwrócił się, teraz mięśnie grzbietu i pośladków. Twarda masa mięśniowa, codziennie cierpliwie budowana w akademii pod okiem osobistego instruktora, do tego zero tłuszczu, to efekt ćwiczeń aerobowych i bezkonkurencyjnego fatburnera. Powiódł ręką pod pachami i w pachwinach. Gładko. Plecy, łydki, przedramiona. Wszędzie gładko. Niechętnie oderwał oczy od lustra. Tabletki. Dzienna dawka kompletu mineralno-witaminowego plus najczystsze białko w postaci spiruliny kalifornijskiej. Potem jeszcze profilaktycznie kilka ostryg - porost włosów i potencja. Solarium obowiązkowo. Poza tym dużo snu, dużo seksu, zdrowe odżywianie. I co dzień porcja śmiechu.
Śmiać potrafił się z wszystkich. Niezależnie od sytuacji, poczucia szczęścia, satysfakcji lub straconych nadziei, zawodu w oczach, a nawet rozpaczy. Śmiał się głośno. Śmiał się na całego. Przez ten śmiech, głośny, perlisty, radosny ludziom kojarzył się z osobnikiem nieskomplikowanym i wesołym. Ci, którzy go jeszcze osobiście nie poznali, którzy znali go tylko z widzenia, myśleli o nim, że jest życzliwy. Ktoś kto potrafi śmiać się tak radośnie i niezobowiązująco. Wesoły i miły człowiek. Dobry. Kairos jednak był człowiekiem neutralnym i letnim. Nie był miły, gdy nie musiał, nie był też wesoły i absolutnie nie był dobry. Ale nie był też zły. Nie! On po prostu nie angażował się w związki, dzięki czemu zachowywał komfort psychiczny. Generalnie miał wszystkich w dupie. Z drugiej strony nie zwykł nikomu odmawiać. Nie należy przypisywać tego odruchom jego dobrego serca, bo on w ogóle serca nie miał. Miał seks. Dużo seksu. I trochę adrenaliny. Taki miks trzymał go przy życiu.
Na mieście znali Kairosa wszyscy i z tych wszystkich prawie wszyscy mu chętnie dawali. A pozostałym on dawał chętnie. Nie można inaczej określić jego kontaktów. Nie była to miłość, zakochanie, zauroczenie, poszukiwanie, tęsknota za bogiem, nic, tylko czyste pożądanie, seks, sam seks, w czystej formie. Jes, jes! Wyruchać się do syta i zniknąć. Tak było z jego strony. Partner zaś miał przywilej dowolnego odczuwania, inwestowania nadziei, wiary, miłości, czego chciał lub chciała, kochania się albo pieprzenia, nieważne. Kairos nie wchodził w relacje żadne. Nie nawiązywał dłuższych znajomości, nie budował związków, tylko po prostu się ruchał. A po ruchaniu sprawnie znikał. Widząc z ukrycia zaskoczenie partnera, szok lub bolesne rozczarowanie, wybuchał śmiechem. Przecież niczego nie obiecywał. Śmiał się, a jego śmiech rozlegał się wszędzie.
Niektórzy mieli na niego oczko od dawna, znali go z klubów, dyskoteki. Inni wpadali na niego znienacka. Generalnie świadczyło to o braku spostrzegawczości i refleksji, Kairos widoczny był bowiem w środowisku od dawna. Ale nie był liderem, raczej szarą eminencją. Niektórzy próbowali go zatrzymać na dłużej. Cóż mogli mu zaoferować? Pochwę, odbyt, usta, dłonie, ucho? Wszystko znał, wszystkiego miał w bród. Doprawdy trudno było zrobić na nim jakiekolwiek wrażenie. Dawał i chętnie brał. Ruchał, ruchał i był ruchany, bez ograniczenia. Środowisko sprzyjało. Pełna akceptacja ze wszystkich stron.
Ujarzmiła go Alina. Prosta dziewczyna ze Starachowic. Czy ktoś by przypuszczał? Grubo-chuda, w zależności od miejsca: chude cycki, gruba dupa, grube nogi, chuda szyja. Ospowata twarz. Wąskie wargi. Żmijowy oddech. Oddech to dusza, dusza to oczy. Oczy żmii. Głupi Kairos, od wieków skupiony na sobie chłopiec. Jak zwykle chciał przeminąć. Wziąć, przeżyć i przeminąć. Nie zauważył oczu żmii. Nie poczuł smrodu oddechu ani stóp. Wziął Alinę, a mówią, by uważać na panny ze Starachowic, wyruchał ją, no może ze dwa razy, to był właśnie błąd, nim zdążył wyswobodzić się z jej uścisku umknąć, schować się za róg, nie zostawiając numeru telefonu, ani wizytówki, ta cwana dziwka chwyciła go mocno za lok. I to był jego koniec. Małżeństwo, wesele, chrzciny. Ci, którzy spotykali go potem, mówią, że się roztył i wyłysiał. Oczy ma może lazurowe, a może nie, nie wiadomo, znikły w fałdach tłuszczu. Nie chce mu się ruchać. Wycofał się. Wstydzi się pokazać. Na mieście go nie widać, nie widać w klubach. Jego miejsce zajął Chronos The King, Ruchacz Wszechczasów. Z pozoru taki łagodny, okrągły, utyty chłoptaś, miły, miękki jak poduszeczka misiak, wewnątrz stal, stalowe ostrze siekiery. Rucha bez pardonu. Nie dasz z własnej woli? To zgwałci. Wszystkich, bez różnicy. Bez gumy. Bez wyjątku. Chronos zaraża śmiertelną chorobą.



Gringlas

Kairos, stylizowane na Paulo Coehlo


Wioska leżała w niewielkiej oazie, oddalonej od świata i szlaków handlowych. Rzadko bywali tu obcy. Mieszkańcy wioski tworzyli zamkniętą społeczność i żyli spokojnym rolniczym życiem. Wydarzeniami były tu narodziny, śmierci i śluby, a także wizyta jakiegoś wędrowcy, ale to ostatnie zdarzało się raz na kilka lat. Podróżnicy trafiali tu właściwie tylko wtedy, gdy zbłądzili.
Młodzieniec miał 17 lat i był mieszkańcem wioski. Żył w niej od zawsze i nie znał innych miejsc. Razem z rodziną uprawiał ziemię, niczego mu nie brakowało, za niczym nie tęsknił, bo niby czego miałoby mu brakować, albo za czym miałby tęsknić? Wiedział, z którą dziewczyną się ożeni, wiedział, jak będzie wyglądało jego życie, wiedział, gdzie zostanie pochowany, kiedy życie się skończy.
Pewnego wieczoru do wioski dotarła zbłąkana karawana. Mieszkańcy zaprosili gości do ogniska, poczęstowali wodą, mięsem i owocami. Przybysze, ubrani w egzotyczne stroje, mówili niezrozumiałym językiem, pili wino i częstowali nim gospodarzy. Późnym wieczorem wyjęli instrumenty i zaczęli grać i śpiewać. Byli zbyt weseli, zbyt hałaśliwi, odbiegało to od gustu i przyzwyczajeń mieszkańców wioski. Spoglądali na przybyszy z lekką dezaprobatą, ukrytą jednak za uśmiechem życzliwego gospodarza.
Młodzieniec za to patrzył na nich z zachwytem. Pociągała go ich inność, podniecała tajemnica, kim są i skąd pochodzą. Zachwycał dźwięk instrumentów. Smak wina zaś był dla niego smakiem niejasnej obietnicy.
Kiedy spał, usłyszał za swoimi plecami śmiech. Nie mógł nikogo dojrzeć w ciemności, czuł jednak czyjś oddech blisko swego ucha. Po chwili ktoś przemówił do niego: "Witaj Młodzieńcze. Jestem Kairos, bóg najwyższej chwili. Jeśli usłyszysz mój śmiech i podążysz w jego kierunku, zdobędziesz w życiu coś, czego nie mógłbyś zdobyć, jeśli mnie zignorujesz. Śmiech mój będziesz słyszał wtedy, kiedy pojawi się na twej drodze jakaś szansa i wybije najlepsza, jedyna chwila, by tę szansę wykorzystać. Pamiętaj jednak, że jeśli nie pójdziesz tropem mego głosu, najwyższa chwila minie. Ja zaś dalej będę się śmiał, ale daleko i z ciebie."
Rano Młodzieniec obudził się z bolącą głową, patrzył, jak przybysze zbierają się do drogi i przypominał sobie swój sen. Kiedy karawana odjeżdżała, dobiegł z jej strony wyraźnie ten sam śmiech, który słyszał w nocy. "Kairos!" - krzyknął i nie zastanawiając się dołączył do odjeżdżających. Odtąd życiem Młodzieńca kierował dźwięk śmiechu Kairosa. Przenosił on chłopca od miasta do miasta, od karawany do karawany. Rzucał go w różne kręgi ludzi. Chłopiec poznawał rozmaite języki, obyczaje i sposoby życia. Kairos zaprowadził chłopca do nauczyciela gry na cytrze. Po niedługim czasie Młodzieniec został mistrzem tego instrumentu, mógł grać sam, albo z towarzystwem innych muzyków. Był zapraszany na dwory i do bogatych snobów, grywał na festynach i koncertach. Śmiech Kairosa prowadził go do poetów, filozofów i malarzy. Młodzieniec oglądał świat z różnych perspektyw, nie tylko geograficznych, ale także intelektualnych, duchowych i artystycznych. Kairos popychał chłopca w rozmaite kultury i w przeróżne nacje ludzkie. Dzięki Kairosowi poznawał tysiące smaków świata, ale zdarzało się, że musiał też próbować głodu i pragnienia. Płakał, widząc niezwykłej urody krajobrazy, ale doznawał też jałowości i męki tygodni spędzanych na pustyni. Za sprawą boga najwyższej chwili przeżywał momenty niezapomnianych uniesień i szczęścia, ale znał też ciężar zmęczenia i gorycz samotności.
Naturalnie śmiech bożka wskazywał Młodzieńcowi także oazy miłości. Jego zmysły poznały rozmaite zapachy i kolory kobiet. Kobiety kochały go w różnych językach. Nic nie potrafiło go tak zainspirować i uszczęśliwić jak miłość. Nic nie dawało mu takiego poczucia sensu życia i świata, jak kochające oczy zatopione w jego spojrzeniu. Ale kiedy zdarzało się, że miał pokusę związać się z jakąś istotą i pozostać z nią w konkretnym miejscu na zawsze, rozlegał się w tej chwili śmiech Kairosa i wywlekał go z objęć ukochanej, by zaprowadzić gdzie indziej. Młodzieniec, tonąc w rozpaczy i tęsknocie, szedł jednak za nim, bo ufał Kairosowi bardziej niż sobie samemu.
Mijały lata. Pewnego dnia Młodzieniec zauważył, że skończył 50 lat i od dawna nie jest już młodzieńcem. Że jest zmęczony, nie ma domu, żony, dzieci, majątku. Że wszystko, co ma, to cytra i skarbiec zebranych przez lata wrażeń, emocji i mądrości. O tak, Kairos zadbał o to, by nie przywiązał się do żadnej rzeczy ani nie przylgnął do żadnego miejsca. Ogarnął go żal i postanowił wrócić do swej wioski. Po raz ostatni usłyszał śmiech Kairosa, który chciał go zawrócić z obranego kierunku. Zlekceważył jednak ten zew, choć wiedział, że żegna się z nim na zawsze.
Jego rodzinna osada powitała go niemal niezmieniona. Postarzeli się ci, których zapamiętał jako swych rówieśników. Ich obraz go przeraził. Mieli jałowe twarze jałowo żyjących ludzi. Trwali przy żonach, których nie pożądali od kilku dekad, wykonywali te same czynności przypisane porze dnia lub roku oraz właściwe dla ich wieku i statusu. Druzgocząca była rutyna ich zachowań i przewidywalność ich przedsięwzięć. Garść piachu przypominały przedmioty ich rozmów.
Wtedy migotały mu przed oczami miliony doznań, spotkań i wzruszeń, nieprzewidzianych, niespodziewanych, nie wymarzonych nawet, jakich doświadczył dzięki temu, że podążał za głosem Kairosa.
Mieszkańcy wioski, z wzajemnością, widzieli w nim życiowego przegrańca. Patrzyli z politowaniem na jego ubóstwo, samotność i dziwaczność, nie rozumieli dźwięków cytry, a jego opowieści były dla nich tak niewyobrażalne, że traktowali je jak słowotok szaleńca.
Któregoś ranka znowu opuścił wioskę, by wrócić do świata, który tak lekkomyślnie zostawił. Z całego serca wierzył, że usłyszy jeszcze śmiech Kairosa, boga najwyższej chwili, złośliwego i chimerycznego szafarza szans i możliwości.



Balcerzak

Kairos


Kościół stał na wzgórzu, był niewielki, biały, w stylu skundlonym trochę, co na pewno nie odbierało mu uroku. Wokół niego rozrzucony był bezładny cmentarz, proporcjonalnie niewielki, z niezamożnymi nagrobkami, to również raczej dodawało mu urody, niż ją zabierało. Nie pociąga mnie sztuka sakralna, nie działają na mnie takie klimaty. Potrafię spędzić miesiąc we Włoszech, nie zaglądając do żadnego kościoła. Nie wiem więc, jaki impuls skierował moje niezdecydowane, leniwie spacerujące kroki w tamtą stronę, kazał wspiąć się na górę i przejść przez drzwi sanktuarium. Może bolały mnie stopy, napuchnięte w za małych adidasach, a może skusiła obietnica chłodu panującego w starych murach.
Kiedy znalazłem się w środku, rzeczywiście otuliło mnie miłe zimno przyprawione mdłym zapachem różowych kwiatów, których nazwy nie znam. Taki zapach kojarzy mi się z pogrzebami wyprawianymi w czerwcu, zawsze czułem dysonans między ciężarem uroczystości a bezwstydną słodyczą tej woni.
Siadłem w ostatniej ławce. Rozglądałem się wokół, ale jak już wspomniałem, architektura sakralna nie działa na moją duszę. Największe wrażenie zrobił więc na mnie stary stojący zegar, a właściwie on i przyklejona do niego kartka z wydrukowanymi słowami: "Pamiętaj, że jedna z tych godzin będzie twoją ostatnią". Mocne. Jeśli ktoś umierał teraz, to godziną tą była dla niego 15.15.
Kościół był prawie pusty, wyjąwszy to, że kilka ławek przede mną siedziała kobieta. Miała długie proste czarne włosy, połyskliwe jak z reklamy szamponu przeciwłupieżowego. Nie klęczała, siedziała. Nie ruszałem się z miejsca, bo byłem ciekawy, jak wygląda, te włosy były mocno zachęcające. Po kilku chwilach podniosła się i zwróciła do wyjścia. Była najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu spotkałem. Piękna owalna twarz, cera oliwkowa, bardzo czarne smutne oczy. Smukła, duże piersi, cienki pas, rozłożyste biodra, obiecujące nieskończoną rozkosz. Długie zgrabne nogi. Szła kołysząc cudownie biodrami. Kiedy mnie mijała, zerknęła na mnie z ciekawością, której ustąpił na moment miejsca smutek. Słyszałem jej oddalające się kroki, a potem skrzypnięcie drzwi. Byłem pod wrażeniem. Z idiotycznej obawy, by nie spotkać jej przed kościołem, zostałem, przymurowany do swego miejsca, jeszcze kilka minut. Kiedy wyszedłem, plac przed kościołem był pusty.
Następnego dnia, o 15.15 znowu znalazłem się w tym miejscu. I ona była! Siedziała tam, gdzie wczoraj. Czynność ta zajęła jej trochę więcej czasu, wstała cztery minuty później niż poprzednio. Tym razem nie miała smutnej twarzy i mijając mnie, uśmiechnęła się z radością. Powiem szczerze, nie spodziewałem się, że przy tak posągowej urodzie, może mieć tak wesoły uśmiech. Znowu zostałem na swoim miejscu, jak bym miał stukilowy ładunek na kolanach. Przed kościołem znowu nikogo nie było.
Nazajutrz coś mi mówiło, że znowu ją tam spotkam. Czułem się jak przed randką. Układałem sobie w myślach różne scenariusze, jak się zachowam, kiedy będzie mnie mijała, jak odpowiem na jej uśmiech, a potem, w naturalny sposób wyjdziemy razem. I pójdziemy na kawę, albo po prostu w życie.
Przyszedłem kilka minut wcześniej i poczułem zimny nieprzyjemny dreszcz, bo jej nie było. Siadłem na swoim miejscu i czekałem. Nagle, ktoś bezszelestnie usiadł w tej samej ławce, co ja, tylko na przeciwległym końcu. Spojrzałem i fala gorąca spłynęła na mnie. To była ona! Uśmiechnęła się i lekko skłoniła głowę na powitanie. Nie wiem, czy na to odpowiedziałem pod wpływem oszołomienia, wiem natomiast, że klęknąłem, zatopiłem głowę w dłoniach i po dwóch minutach czegoś, co wyglądało na żarliwą modlitwę, wyszedłem z kościoła nie patrząc nigdzie.
Kiedy szok minął, poczułem, że właśnie dotykam szczęścia. Wiedziałem, że ona tam przychodzi specjalnie dla mnie. Jakaś irracjonalna tajemnicza wola kazała nam się spotkać w tym niepozornym kościele dwa dni temu i od tej pory codziennie wiedzie nas tam o naszej, przez nikogo nieustalonej, godzinie.
Następnego dnia kupiłem pierścionek zaręczynowy, zabukowałem dwa bilety powrotne do Polski, przećwiczyłem w głowie każde zdanie i każdy gest. Ogoliłem się, umyłem włosy i założyłem jedną z najbardziej twarzowych koszul.
Jej jednak nie było w umówionym czasie. Ani następnego dnia, ani żadnego innego. Nie spotkałem jej już nigdy w żadnym kościele świata. Wróciłem do Łodzi. Podjąłem pracę w dużej firmie informatycznej jako handlowiec i w czasie jednej z podróży służbowych poznałem moją przyszłą żonę. Dobra, fajna dziewczyna. Urodziła mi dwóch synów, nawet się przy tym nie roztyła. Żyje nam się dobrze. Mamy mieszkanie własne, dobry samochód i raz w roku wczasy zagraniczne. Jednak w wolnych chwilach albo pod prysznicem marzę o tamtej kobiecie. Jak to by było, gdybym był z nią.