Zadanie:
sprawny opis krajobrazu
Luiza
Wycieczka
Ostatni raz spojrzał na czarno-białą panoramę miasta. Rzędy takich samych dachów, takie same odstępy między nimi. Proste ulice. Elegancko przystrzyżone drzewa i krzaki. Zadbane rabaty. Na ulicach kulturalni ładni ludzie. Za murami bogate ogrody. Zaorane równo pola. Dorodne zwierzęta hodowlane. Wszędzie porządek. Czysto. Tak jak powinno być.
Zamknął album i wstał od stołu. Trochę zbyt energicznie jak na swój wiek. Coś pstryknęło. Zbyt blisko, żeby w pokoju, raczej w głowie. Jeszcze rzucił ręką w bok, by złapać kule wsparte na oparciu fotela. Nie trafił. Upadł na podłogę, waląc głową w zimną terakotę. Poczuł dziwne odrętwienie, obraz zaczął się zaciemniać, pokój znikać. Był lekarzem. Udar? Wylew ? Jednak nie czuł strachu. Chciał tylko zdążyć i uciec stąd, z tego bałaganu, upału, duchoty, ludzkich nieokiełznanych emocji i wybujałej przyrody. Pragnął wrócić choćby na moment do najdawniejszych czasów, tam gdzie nie był już tak dawno, tam, gdzie już nigdy nie będzie, do Heimat.
Omiótł wzrokiem miasto. Mimo prawie pół wieku, Gunzburg stało takie samo. Wśród identycznych schludnych kamienic od razu odnalazł tę, w której się urodził się i mieszkał. Przebiegł szybko wszystkie sypialnie, nigdzie żywej duszy, wpadł do kuchni, krzyknął; Mutter? Ale Mutter widać gdzie indziej już była. Trzasnąwszy drzwiami, że aż się Maryja z Jezuskiem na ścianie przekrzywili, przebiegł jeszcze raz ulicami skacząc po kocich łbach i znów stał się chłopcem. Wciągnął w płuca rześkie powietrze i ruszył pędem w dół ulicy, za miasto, na swe ulubione wzgórze, skąd widać było wszystko: dachy z fotografii pięknie czerwone, lśniące w promieniach zachodzącego słońca, dorodną zieleń nieśmiało wychylającą z ogrodów, winorośle zamiast płotów, bielusieńkie ściany i strumyk mieniący się tysiącami barw i złotem. Jaki spokój. Jaka radość. Nad strumykiem dzieci, jasnowłose, pulchne, rumiane. Z dziećmi dorodne frauen, szerokobiodre, mlekodajne, błękitnookie, małouszne i z blond włosami. Rumiane na twarzach, zdrowe, wesołe, jak ich dzieci. A na wybrukowanym rynku mężczyźni. Jeszcze są w krótkich spodniach, bo to prawie Bawaria, jeszcze mają kapelusiki z piórkami, bo to prawie Tyrol. Potem nałożą mundury. Jednak teraz piją piwo na rynku, klepią się po udach, a kompanów swych po plecach, śmieją się, bekają. Są czerwoni na twarzach, ale mają małe uszy i małe nosy. Wszyscy piękni, wszyscy blondyni, wszyscy aryjscy.
Nad tym zaś króluje ratusz i wieża kościelna. Oto odwieczny porządek świata. Oto spotykają znowu się, po latach destrukcji, ropienia i dewiacji, porządek boski z porządkiem ludzkim. A to wszystko w jego ukochanym Gunzburg. Tak potężny arsenał porządku duchowego i moralnego, w który on, Josef Mengele, został uposażony. Tak pozytywny bagaż doświadczeń, który wyniósł z rodzinnego domu. Tak szczęśliwy czepek, w którym został urodzony. Zdaje mu się, że wraca, że koło jego historii się zamyka, że już jest w domu, ale w tym momencie właśnie odzywa się Posłaniec.
- Gute nacht – mówi Anioł Śmierci (ten od Boga).
- Gute Nacht – mówi Anioł Śmierci (ten od Auschwitz). I ze spokojem składa swe ostatnie tchnienie. Nie wie jednak, że za tunelem czekają na niego pacjenci. Jego pacjenci.
Balcerzak
Weekend
Mój Boże - Stanley zatrzymał się oszałomiony. - Co za widok! Samego zielonego jest ze sto odcieni... A to złoto... Arcydzieło! - Potarł ręką zaognione czoło i wolno sięgnął ręką do torby. Miał wrażenie, że jeśli poruszy się zbyt gwałtownie, to piękny widok zniknie. Wyczuł palcami nową lornetkę, którą kupił na tę okazję. Dłuższą chwilę przecierał irchą szkła. Zrobił krok w prawo, potem jeszcze jeden, tak żeby słońce nie przeszkadzało mu w oglądaniu. Miał przed sobą cały kwadrans, który mógł wykorzystać tylko dla siebie. Potem dołączy do innych na tarasie.
Stanley przyłożył lornetkę do oczu. Przez pierwsze chwile jak zwykle wydawało mu się, że staje się tym, na co patrzy. Najpierw stał się liśćmi osiki. Drżały lekko na wietrze i błyszczały delikatnie złotem. Co kilka sekund pojawiały się między nimi małe ptaszki, wprowadzając w gałęzie jeszcze więcej ruchu. Stanley przeniósł spojrzenie z osik na sosny, które przewyższały pozostałe drzewa i stały niewzruszone. Onieśmielała go ich powaga. Nawet słońce nie potrafiło mocno rozjaśnić ich głębokiej zieleni, a wiatr, który z łatwością poruszał liście, nie mógł poradzić sobie z igłami. Z sosnami kontrastowały srebrne pokręcone wierzby. Były o wiele niższe i tak pochylone, że kładły gałęzie na ziemi. Ich długie liście pewno od gorąca przybrały zielono-srebrną barwę. Przy wierzbach zaczynały się krzewy. Stanley nie mógł dostrzec, co to były za krzewy. Oderwał lornetkę od oczu, przetarł jeszcze raz szkła i pomanipulował przy pokrętle nastawiając ostrość. - Jeżyny, oczywiście, że jeżyny. - Przesunął lornetkę z powrotem w prawo. - Cały pas jeżyn!
Jeżyny rosły tak, jakby miały chronić dostępu do zagajnika. Tworzyły naturalny żywopłot. Wdłuż nich biegła wąska wydeptana ścieżka. Za ścieżką była łąka, na której kwitło tysiące żółtych mleczów. Stanley jednak wolał kontemplować zagajnik. Mlecze spotykał dość często, A taka kombinacja drzew zdarzała się rzadko. Albo na przykład jeżynowy żywopłot. Z jeżynami Stanley czuł się zresztą szczególnie związany. Przypominały mu dzieciństwo i czasy, kiedy jeszcze żył na wsi i mógł obcować z przyrodą na co dzień, a nie od święta.
- A cóż to takiego znowu? - uwagę Stanleya przyciągnęła jasna plama wyłaniająca się z jeżynowych chaszczy. Miał wrażenie, że była to naga ludzka pupa. Kiedy nastawił odpowiednią ostrość, nabrał co do tego pewności. Pupa była bardzo blada i poruszała się miarowo nad ziemią. Na trawie z obydwu stron pupy leżały czyjeś nogi. - No, nie do wiary - Stanley poczuł wzbierające w nim obrzydzenie. - Ludzie są jak zwierzęta, żadnego miejsca nie uszanują!
- Stanleyu, skarbie - usłyszał głos za plecami. Opuścił ręce z lornetką i odwrócił się w kierunku nadchodzącej Mary. - Wszyscy na ciebie czekają. Nie każ nam siedzieć tak samotnie! Miałeś nam przecież opowiedzieć tę śmieszną anegdotkę o słonecznikach!
W głosie Mary Stanley czuł trochę żalu. Uśmiechnął się więc przepraszająco:
- Już idę, kochanie. Pozwól, że zerknę jeszcze raz przez chwilkę i zaraz będę z wami. Proszę cię, to kilka minut.
- Dobrze. Tylko nie zapomnij o nas.
Mary nie podzielała miłości Stanleya do pięknych widoków. Była jednak pełna zrozumienia i nigdy nie utrudniała mu patrzenia. I za to był jej wdzięczny. Pewnie dzięki temu ich małżeństwo było trwałe i pogodne.
Kiedy Mary zniknęła za drzewami, Stanley wrócił do przerwanego zajęcia. Powiódł spojrzeniem po jeżynach, ale pupy już nie było. Zostały natomiast nogi. Leżały płasko na trawie w rozkroku i nie poruszały się. Stanley wykrzywił usta w niesmaku. Skierował lornetkę na drzewa. Spojrzał jeszcze raz na wierzby, potem na sosny i osiki. Liście osiki ciągle lekko drżały i migotały, nie było już jednak ptaków między nimi. - To przez to bydło tam na dole - Stanley poczuł lekką złość. - Ludzie nie zdają sobie sprawy, jacy są brzydcy i nieestetyczni! - Przeniósł wzrok na jeżyny. Zobaczył dwóch mężczyzn idących ścieżką. Byli to wieśniacy prawdopodobnie z pobliskiej wsi. Zatrzymali się przy rozkraczonych nogach. Nachylili się nad nimi i przez chwilę tak stali. Potem każdy z nich chwycił za jedną nogę. Wyciągnęli z krzaków nagą kobietę z poderżniętym gardłem. Mężczyźni ciągnąc zwłoki za sobą skierowali swe kroki tam, skąd nadeszli.
- No coś takiego... Nigdy bym nie przypuszczał! - Stanley opuścił lornetkę. - Swoją drogą bardzo interesująca kompozycja z purpurą. - Zapiął torbę i spojrzał jeszcze raz na zagajnik, ale tam już nie było nikogo. Wzruszył ramionami.
Kiedy wyszedł zza drzew, zobaczył wszystkich siedzących na tarasie. Pomachał wesoło ręką i przyspieszył kroku, pani domu bowiem wnosiła właśnie tacę pełną Stanleya ulubionych wiśniowych ciasteczek.
Gringlas
Jagoda
Jagoda, jak imię wskazuje, pochodziła ze wsi. Nie mogła powiedzieć, że kochała swoją wieś. Jej pierwsze osiemnaście lat było jednak wrośnięte w to miejsce jak drzewo w glebę. Potem opuściła je, nie darząc nigdy sentymentem.
Uroda miejsca jest, jak uroda człowieka, rzeczą względną. Jeśli kogoś kochamy, wydaje nam się piękny. Jeśli kogoś nienawidzimy, to, choć byłaby to miss of the word, zobaczymy jej brzydotę. To nasze uczucia czynią ludzi i krajobrazy pięknymi, szkaradnymi lub nijakimi.
Niejeden mógłby więc powiedzieć, że wioska rodzinna Jagody była urzekająca. Ona jednak nigdy tak jej nie postrzegała. Widziała ją jako krajobraz bezgustownych domostw, porozrzucanych bez specjalnego porządku w kwadracie dwóch czy trzech kilometrów. Domy były zbudowane bez miłości do architektury, miały wysokie podpiwniczenia ozdobione potłuczonym kolorowym szkłem. Taka moda była. Podwórka zawalone podrdzewiałymi maszynami rolniczymi, na każdym obowiązkowo zdezelowana buda z psem uwiązanym metrowym łańcuchem. Wycie tych psów po nocach było dla Jagody tym, czym dla Judy Foster milczenie owiec.
Dla miejskiego turysty wioska ta byłaby pewnie sielskim krajobrazem pszeniczno-ziemniaczanych pól, przeciętych wstęgą wijącej się rzeki i przedzielanych pachnącymi lasami. Nie dla Jagody. Rzeki nienawidziła, bo na jej oczach wyciągnięto z niej zwłoki ukochanej jej trzyletniej siostry. Do lasów nie zbliżała się, bo któregoś lata, kiedy zbierała, nomen omen, jagody, ucięła ją żmija. Pola zaś, no cóż, pola te kojarzyły się Jagodzie przede wszystkim z ciężką pracą pod palącym słońcem.
A jednak. Jeden element tego krajobrazu uwielbiała. Nieopodal jej podwórka rosło pięć wiśniowych drzew. Wiśnie szklanki. Taka odmiana. Drzewa były wysokie i stare, mocno rozgałęzione. Wokół nich wyrosły mniejsze drzewa. Całość tworzyła zielony gąszcz gałęzi, pędów i liści. Wiśnie, nie nawożone, nie chronione przed chorobami i szkodnikami, dawno zdziczały i nie dawały wartościowych owoców. Kiedy jednak mała Jagoda weszła w ten gąszcz, odkryła, że można w nim urządzić cudowny dom. Było to coś w rodzaju jaskini, dość przestronnej w środku, idealnie ocienionej i – co najważniejsze – odizolowanej od gospodarstwa, wioski i całego świata. Dziewczynka urządziła tam swój świat. Wciągnęła zabawki, bawiła się, układając fabuły z lalkami, mrucząc do siebie półgłosem, z czego nikt się nie śmiał, bo nikt jej nie słyszał. I nie widział.
Kiedy była nastolatką, chowała się w wiśniach przed upałami i ludźmi. Tutaj paliła papierosy, odpoczywała, czytała, spała. Magiczny urok miejsca polegał również na tym, że ona, niewidoczna dla kogokolwiek, doskonale widziała i słyszała, co działo się wokół. Przez wiśniowe liście mogła obserwować, co dzieje się na podwórku. Jeśli zniecierpliwiony głos matki lub ojca nawoływał ją, ona natychmiast mogła się pojawić. Wiśniowy tajny świat. Całkowicie zamknięty i własny a jednocześnie zapewniający stały kontakt z rzeczywistością zewnętrzną i kontrolę nad nią.
Jagoda miała osiemnaście lat. Którejś niedzieli ksiądz oficjalnie powitał wakacyjnego organistę, siostrzeńca organisty właściwego. Młody muzyk przybył z daleka, by zastąpić wuja, który wyjechał do sanatorium w celach prozdrowotnych. Jagoda zawsze uczestniczyła we mszy stojąc razem z rodzicami w górnej nawie przy organach. Uroda organisty poraziła ją, jak to się mówi, od pierwszego wejrzenia. Patrzyła na niego z bezradną, nie znającą blokad odwagą, zauroczona jego oczami, włosami, ustami i pasją, z jaką grał. Zamroczona wyszła potem z kościoła, jak przez mgłę słysząc wściekłe syczenie matki, że to wstyd dla dziewczyny tak się za portkami gapić, że za karę nie będzie chodziła do kościoła, póki ten gówniarz będzie tu przygrywał. Do głowy by matce nie przyszło, że bezwstyd córki może posunąć się do tego, że przyjdzie ona do kościoła tego samego dnia wieczorem i zwyczajnie zaczeka na wyjście organisty z kościoła po odegraniu ostatnich taktów na ostatniej mszy niedzielnej. A Jagoda właśnie tak zrobiła.
Kiedy więc chłopiec wyszedł z kościoła, po prostu wszedł na Jagodę. Zobaczył ją i poznał, w biblijnym tego słowa znaczeniu. Jeszcze nic zostało powiedziane ani zrobione, a poznanie już się dokonało. Jej oczy i jej determinacja nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Uroda jej także nie pozwalała w nic wątpić, a nawet kazała we wszystko wierzyć.
Tego wieczoru tajność i magiczność wiśniowej kryjówki nabrały nowego wymiaru. Jeśli ktoś chce to poczuć lub zrozumieć, niech przeczyta sobie wiersz Leśmiana o malinowym chruśniaku. Poeta napisał o gąszczu malinowym a nie wiśniowym, bo poecie po prostu zdarzyło się to w malinach, a nie w wiśniach, jak Jagodzie i jej kochankowi. Poza tym wszystko jest zbliżone.
Takie było to lato. Chłopak zakradał się konspiracyjnie do kryjówki o różnych porach. W chłodzie oddawali się magii pożądania i miłości, słysząc dźwięki traktorów, kosiarek i pił spalinowych. Głosy wsi. Kiedy tylko ktoś wołał Jagodę, ona zjawiała się na podwórku prawie natychmiast, nikt więc nie mógł podejrzewać, że dziewczyna włóczy się nie wiadomo gdzie i robi nie wiadomo co. Była dokładnie tam i dokładnie tu. Outside i inside. Immanencja i transcendencja. Ziemia i niebo.
Tak, tak.... Raz zdarzyć się może takie lato, i to nie każdemu.
A jeśli już się zdarzy, to trzeba za nie zapłacić.
Niezwykłe lato. Wysoka cena.
Organista młody wyjechał pod koniec sierpnia. Też płakał, zapewniał, przyrzekał. Jagoda zastanawiała się potem, czy już wtedy wiedział, że ma ją gdzieś, czy w drodze powrotnej sobie to uzmysłowił, czy później jeszcze. Mniejsza z tym, powiedziała po latach.
Kiedy rodzice dziewczyny dowiedzieli się, że będzie dziecko, najpierw ją sprali, a potem powiedzieli, żeby się dziwka wynosiła, bo takiego wstydu przed ludźmi nie przeżyją.
Wyjechała więc. Rodzice szybko zaczęli żałować, szukali jej, chcieli i ją i dziecko. Ale ona nie chciała ich.
Kiedy byłam już dorosła, mama zabrała mnie tam, by mi pokazać to magiczne miejsce, sama też chciała je zobaczyć, tak myślę. Niestety, wiśnie zostały ścięte. Śladu po nich nie było. Mamie zrobiło się smutno, ale tylko na chwilę. Zaraz zaczęła się śmiać, że nie potrzebuje tych gąszczy, bo nie bawi się już lalkami, rzuciła palenie i sexem też się nie zajmuje. Moja mama taka właśnie jest. Kocham ją strasznie.
Ja mam na imię Kalina. Mama dlatego tak mnie nazwała, bo nie ma imienia Wiśnia, ani nawet Malina. A Kalina to też owoc.
|