Szukaj na stronie

Biuro Królewny Piki arrow Komitet Literacki arrow Koniec Świata
Koniec Świata

Zadanie:
autorska eschatologia


Luiza

Apokalipsa według Luizy


Będzie to piękny słoneczny dzień powszedni. Żadne święto czy niedziela. Popołudniu Luiza wróci do domu. Trochę zmęczona, trochę smutna, a trochę też pogodzona z losem. Pootwiera wszystkie okna. Zdejmie buty i boso wyjdzie do ogrodu. Spojrzy słonecznikom w uśmiechnięte twarze. Usiądzie na huśtawce, by pomyśleć o niczym. Będzie się huśtać i patrzeć na gruszę, raz z wysoka, raz z niska. Będzie się huśtać wysoko, aż pod same niebo. Może przypomni jej się dzieciństwo, może przypomną się jej córki, kiedy były małe, a może nikt i nic jej się nie przypomni, tylko spróbuje się rozkoszować spokojem tej chwili. Będzie się huśtać bardzo wysoko i patrzeć na gruszę. A kiedy huśtawka urwie się i Luiza poszybuje w powietrze jeszcze wyżej, wtedy ze światem stanie się coś złego. Dom, grusza, ogród, niebo zaczną wirować dookoła. Wszystko się pomiesza. Kolory spłyną w jedno. Słońce zleci na ziemię, ziemia spadnie na słońce. A potem rozlegnie się ogłuszający huk, rozbłyśnie straszna jasność i nagle wszystko zniknie. Zapadnie ciemność. I świat przestanie istnieć.



Gringlas

Ukochana Moja Luizo,

O trudne rzeczy pytasz i zadania Twoje szaleją w głowie mojej.
Słońce wypaliło już połowę siebie i starczy nam go na kilka miliardów lat.
A może nie słońce powinno mnie zafrapować, tylko potop nad Missisipi?
Albo coś, co zupełnie blisko jest, pod nogami, nad głową, w środku?
Oczekujesz, że powiem Ci o przeczuciach moich? Nie umiem. Są rzeczy, które wyrastają poza wyobraźnię.

O jednym Ci mogę powiedzieć. Niepokoję się o Heloizę.

Co się z nią stanie, kiedy to wszystko już się wydarzy i ona, zerwana ze snu, stanie przed Sądem Ostatecznym, powiedz mi, co? Jak się obroni, oskarżona z paragrafu pierwszego: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”?

Bóg mi jest świadkiem, że w całym mym życiu obawiałam się bardziej obrazić ciebie niż Boga i więcej pragnę się podobać tobie niż Bogu.

W całej łacinie nie znajdziesz zwrotu wiernie oddającego, jak głęboko zapadłeś mi w duszę, ponieważ, Boga biorę na świadka, kocham cię miłością niezwykłą i wyjątkową.

Nie żadna pobożność czy powołanie od Boga, ale polecenie od ciebie zawiodło mnie w pierwszym rozkwicie młodości w ponure mury klasztoru.

Ponieważ wiadomo, że niebo jest wieczne, nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że pozostaniesz moją miłością na wieczność.

Żadnej nagrody nie powinnam oczekiwać za to u Boga, ponieważ jest pewne, ze jeszcze nie uczyniłam niczego z miłości do niego.


Wiesz, kto tak pisał. Matka przełożona, szanowana i z posłuchem. Doprowadziła klasztor do rozkwitu, nigdy nie ukrywając, że robi to z miłości do Abelarda, a nie do Boga. Przez niemal pięćdziesiąt lat kochała duszą, intelektem i zmysłami jednego mężczyznę i, choć większość życia była zakonnicą, nie umiała i nie chciała przenieść tego uczucia na nikogo z Trójcy Świętej.

Teraz szczęśliwa jest, śpi z tym, z kim zawsze chciała być. Ale co będzie, kiedy boska sprawiedliwość wtargnie w jej sen?

Napisz mi proszę, Luizo, że to nie sprawiedliwość ją obudzi, ale dobro, wspaniałomyślność i miłosierdzie. Albo że nic jej już nie obudzi.

Całuję Cię.


Oddany Tobie,
Gringlas

PS. O Ciebie też się martwię.

(listy Heloizy cytowane za Jamesem Burge)



Balcerzak

Podróż


Mimo że ostatnio moje kłopoty z ciśnieniem i kręgosłupem nasiliły się, bez zastanowienia zdecydowałam się na tę podróż. Eliasz działał już pięć lat. Jednak dopiero teraz zgodził się urządzić pierwszą konferencję prasową. Przygotowania rozpoczęłam natychmiast, i dobrze, gdyż bardzo trudno było zdobyć akredytację prasową, poza tym dużo kosztowała. Załatwianie formalności i zbieranie funduszy trwało chyba z pół roku. Eliasz zaprosił wyłącznie dziennikarzy religijnych, z wszystkich religii i wyznań, ale o katolikach nie wiedzieć czemu nie chciał słyszeć. Dopiero mediacje Kościoła Ekumenicznego wpłynęły na to, że zmienił zdanie. Kiedy akredytacja leżała już na moim biurku, zaczęły się z kolei kłopoty z wizą. Chociaż na dźwięk mojego nazwiska otwierały się niejedne drzwi i wielu wysoko postawionych przyjaciół starało się mi pomóc, na wizę do Izraela czekałam kolejne pół roku.
Na lotnisko musiałam przyjechać pięć godzin wcześniej. El Al z dnia na dzień zwiększał środki ostrożności. Po ostatnim zamachu na ambasadę Izraela w Moskwie na pewien czas w ogóle wstrzymano loty. Bałam się, że mój wyjazd nie dojdzie do skutku. Na szczęście sytuacja zmieniła się po podpisaniu kolejnej kapitulacji, tym razem przez Syrię.
W samolocie uświadomiłam sobie, że właściwie całe życie czekałam na tę podróż. Marzyłam, że znowu będę chodzić po spalonej, czerwonej ziemi, pić mic tapuzim i wdychać morską sól. Oczywiście zdawałam sobie sprawę z tego, że tym razem to wyjazd służbowy, ale w głowie miałam same wspomnienia. Ostatni raz w Ziemi byłam czterdzieści lat temu! Już wówczas mieszkało tam bardzo wielu Nowych Emigrantów. Przyjeżdżali z całym dobytkiem, walizkami, pudłami, czajnikami, maszynami do szycia. Nas to bawiło, trochę im nawet współczuliśmy, ale do głowy nikomu nie przychodziło, że się tak rozwinie. Co prawda już wtedy można było rozmawiać w Izraelu po rosyjsku, ale przecież podstawą był hebrajski, żyli jeszcze ludzie, którzy znali jidisz, a nawet polski. Dlatego czuliśmy się w Izraelu jak w domu, a rosyjski nam nie przeszkadzał, tym bardziej że był to język przeważnie klasy najniższej: robotników, sprzątaczek, służby hotelowej, czyli rzeczywistości, z którą mieliśmy przyjemność spotykać się raczej rzadko.
Dziś wszystko się pozmieniało: rosyjski stał się w Izraelu językiem urzędowym. Żydów, przynajmniej tych religijnych, pozamykano w rezerwatach. Jeśli komuś się to nie podobało, mógł emigrować do Nowej Diaspory w Stanach. Wielu moich przyjaciół tak zrobiło. Inni niestety poddali się laicyzacji. Poza tym role społeczne odwróciły się do góry nogami. Nowi Emigranci należeli teraz do elity, a dawni Izraelczycy do klasy najniższej. Emancypowali się tylko ci, którzy świetnie mówili po rosyjsku i mieli wpływowych znajomych. Tak... Marzyłam o Izraelu, ale jednocześnie bałam się go – ten prymitywizm... Często zastanawialiśmy się na spotkaniach naszego Klubu, z jaką misją moglibyśmy przyjechać do Nowych Emigrantów, jakie przesłanie im przynieść. Trudno było jednak cokolwiek wymyślić w obliczu ich arogancji dla spraw duchowych. I kiedy wszystko wskazywało na to, że Izrael zostanie świeckim i religijnie wypalonym krajem, przyszedł Eliasz, w dodatku z nowiną o końcu świata.

Eliasz zjawił się niespodziewanie. Najpierw nikt nie chciał w niego wierzyć, nie chciał go przyjąć. Tym bardziej, że Eliasz zachowywał się bardzo niekonwencjonalnie. Chodził ubrany, co prawda zgodnie z tradycją biblijną, w długie suknie, miał brodę i długie włosy. Ale miał też kobietę, którą nazywał żoną. Była to kobieta bardzo przystojna i współczesna, pochodziła z Nowosybirska. Żydowscy teologowie tym razem zgodnie stwierdzili, że gdyby Pasza, bo tak się nazywała, rzeczywiście była żoną Eliasza, musiałaby razem z nim przyjść z nieba. Niemożliwe przecież było, żeby prorok żenił się dopiero w czasie swojego drugiego przyjścia na ziemię. W każdym razie za Eliaszem chodzili w krok w krok jego teściowie. Teść był szefem ochrony osobistej Eliasza, a teściowa jego pierwszą pomocą. Kiedy trzeba było zrobić zakupy, przygotować szybko elegancki lunch, ona wiedziała najlepiej jak zadysponować ludźmi. Często jej zdjęcia pojawiały się w światowej prasie, a pisma kobiece uwielbiały pisać o Paszy i jej matce. Stąd opinia publiczna w tym zakresie była dobrze poinformowana.
Pierwszy rok po przyjściu na ziemię Eliasz próbował przekonać świat do siebie tak zwyczajnie, po ludzku. Jeździł na spotkania do osiedli, pomagał w kibucach, bywał na przyjęciach elit w całym Izraelu i wszędzie głosił kazania. Mówił w nich o sobie, jako znaku Pana, i zapowiadał rychłe przyjście Mesjasza. Nie traktowano go jednak serio. Wówczas zdecydował się potwierdzić swoją autentyczność cudami. Oddać mu trzeba, że ich nie nadużywał. I tak jak on, jego cuda były również kontrowersyjne. Zamiast uzdrawiać, przenosił zdrowie na chorych i chorobę na zdrowych – wymiennie. Tak jakby musiał zachować równowagę: jeśli ty chcesz coś otrzymać, dostaniesz, ale brat twój musi to samo stracić. To był jeden rodzaj cudów. Inny rodzaj zaczął czynić dwa lata temu. Były to cuda, które w swojej rozprawie na temat mesjanizmu nazwałam „cudami nadmiaru”. Nazwa ta brała się stąd, że Eliasz przydawał kalekom brakujące członki w nadmiarze. To znaczy, jeżeli ktoś miał tylko jedną rękę, Eliasz sprawiał, że wyrastały mu dwie nowe. Jeżeli komuś brakowało oka, po cudzie Eliasza miał już nie jedno, nie dwoje, a troje oczu. I tak na ulicach Tel Awiwu kręcili się dziwni ludzie, którzy mieli po trzy nogi, cztery ręce. Było ich coraz więcej. W „National Geografic” pojawiło się nawet zdjęcie mężczyzny z dwiema głowami – według mnie musiał być to jednak cud wskrzeszenia z martwych, a nie zwykłe przydanie drugiej głowy.
Eliasz przyszedł do wszystkich narodów, przynajmniej tak od początku twierdził. Starał się nawracać ludzi wszelkimi środkami. Poza Izrael jednak nie wyjeżdżał. Dlatego ludziom spoza Ziemi trudno było do niego dotrzeć. Nawet jeżeli dostaliby wizę izraelską, to i tak wokół niego zawsze zbierały się gęste tłumy fanatyków, członków nowo powstałych mesjańskich sekt i ochrony. Z kolei listy, telefony, faksy, e-maile grzęzły w rękach sekretarek, których zadaniem było robić selekcję. Eliasz osobistych audiencji nie urządzał. Przez pięć lat za to zapowiadał powszechną teologiczną konferencję prasową, na której miał zdradzić mesjańskie tajemnice i obwieścić natychmiastowe przyjście Mesjasza.

Samolot, którym leciałam, wynajęty był wyłącznie dla dziennikarzy udających się na konferencję Eliasza. Było nas około dwieście osób. Przeważnie młodzi. Wszyscy niezwykle podnieceni. Całe trzy godziny cisnęli się wokół telebimu i oglądali transmisję z przygotowań do konferencji. Byli weseli, ale miałam wrażenie, że w głębi ducha są podenerwowani. Ja zresztą też byłam zdenerwowana – a co będzie, jeśli Mesjasz rzeczywiście teraz nadejdzie? Jak się przygotowaliśmy na jego przyjście? Dał nam przecież ponad dwa tysiące lat, a my? Myśmy cały czas żyli w nienawiści, zazdrości, w braku miłości do bliźniego. A jeśli Mesjasz, który nadejdzie, nie będzie tym, na którego czekamy? Jeżeli będzie to Mesjasz Żydów, albo jeszcze innych religii? Jak potraktuje wówczas nas, katolików?
Naprawdę denerwować zaczęłam się na lotnisku Ben Gurion. Rękawem wyprowadzono nas z samolotu do jakiejś podziemnej hali. Tam przez trzy godziny sprawdzali nasze paszporty, wizy i akredytacje. Potem metrem przewieźli nas do hotelu. Hotel, nie wiem nawet jak się nazywał, gdyż weszliśmy do niego bezpośrednio z podziemnej stacji metra, był olbrzymi i skromnie urządzony, ale na szczęście czysty. Z każdego okna widać było słoneczną plażę. To sprawiło, że zupełnie straciłam orientację w geografii tego budynku. Po kilku godzinach zdałam sobie dopiero sprawę, że widok przed oknem jest po prostu namalowany na makiecie. Nowi Emigranci chyba nie chcieli, żeby zagraniczni dziennikarze oglądali ich kraj. Po godzinie od naszego przyjazdu w całym hotelu zgasło światło. Oznaczało to, że zapadła noc. Była długa i dla mnie straszna. Klimatyzacja nie działała, okna otworzyć nie mogłam, było duszno i gorąco. Zadzwoniłam na recepcję, ale tam nikt nie odbierał. Chciałam wyjść na korytarz, ale drzwi pokoju były zamknięte od zewnątrz. Całą noc przechodziłam nerwowo po pokoju, modląc się, żeby jak najszybciej przyszedł świt. Zaczęłam żałować, że tu przyjechałam. „Po co mnie, starej, taka wyprawa? Gdzie mnie zaniosło?” – myślałam.
Ranek nadszedł tak samo gwałtownie, jak zapadła noc. Po prostu o godzinie siódmej zrobiło się jasno, a za oknem pojawiła się słoneczna makieta. Klimatyzacja się włączyła sama, a ja swobodnie mogłam wyjść z pokoju.
O godzinie dziesiątej mieliśmy zbiórkę w hali hotelu. Zebraliśmy się tam o dziwo punktualnie. Wszyscy, nawet ci najbardziej bezkompromisowi dziennikarze, byliśmy ubrani elegancko i poważnie. Oprócz Polaków katolików, w hali znajdowało się około trzystu dziennikarzy katolickich z innych krajów. Większość oczywiście jak zwykle z Afryki. O jedenastej przeszliśmy na podziemny parking. Stąd zabierały nas opancerzone autobusy.
Do Jerozolimy jechaliśmy dwie godziny, pewno z powodu dużego ruchu, który panował w całym mieście. Pod stadionem „Narodów” pierwszy raz zobaczyliśmy izraelskie niebo. Zbierało się chyba na silny wiatr, bo było lekko czerwonawe. Poczułam głębokie wzruszenie, nie miałam jednak czasu nawet się dobrze rozejrzeć. Na stadion już wpuszczali. Niesiona falą ludzi dotarłam do swojego miejsca w sektorze polskim.
Kiedy usiadłam, zdałam sobie sprawę z rozmiarów stadionu. Nigdy nie widziałam tak olbrzymiej budowli. Ludzie wokół mnie wyglądali jak maleńkie mrówki. Było ich setki tysięcy. Większość sektorów była już zajęta, ale cały czas napływali jeszcze dziennikarze. Trzeba przyznać, że wszystko było świetnie zorganizowane.
Na środku stadionu wznosiła się olbrzymia scena z mikrofonami. Wokół niej rozstawione były potężne telebimy. Scena była pusta.
Punktualnie o dwunastej pojawił się na niej jakiś maleńki człowieczek. Wówczas włączono telebimy. To był Eliasz. Wyglądał dokładnie tak, jak na zdjęciach prasowych i w telewizji. Blada twarz, olbrzymie, a nawet trochę wyłupiaste oczy, długa czarna broda i czarna suknia do samej ziemi. Biało - czarny tałes przykrywał mu część głowy. Eliasz modlił się w milczeniu przez pewien czas, po czym zbliżył się do mikrofonu, podniósł twarz i powiódł wzrokiem po zgromadzonych tłumach. Zadrżałam. Spojrzenie miał niesamowite: prawe jego oko cały czas obracało się niespokojnie dookoła. A kiedy prorok mówił, od czasu do czasu tęczówka ginęła i pokazywało się samo białko, tak jakby oko wędrowało do mózgu zobaczyć, jakie są tam jeszcze myśli. Z początku wydało mi się to śmieszne, miałam nawet ochotę się zaśmiać, ale wówczas Eliasz spojrzał na mnie surowo z telebimu i zrobiło mi się strasznie. Poczułam, że nadszedł czas ostateczny.
Kiedy Eliasz przemówił, stał się cud języków. Nie wiem, w jakim języku prorok przemawiał, wiem że bez tłumaczy rozumieli go natychmiast wszyscy obecni na stadionie. Jego głos był głęboki, spokojny, dzięki wielkim głośnikom otaczał nas ze wszystkich stron. Eliasz mówił krótko:

- Mesjasz, mój Pan, przyjdzie jutro. Punktualnie o dwunastej pojawi się nad Trzecią Świątynią. Zobaczą go wszyscy, niezależnie od tego, gdzie będą stali, choć ci z przodu widzieli go będą nieco lepiej. Wówczas czas się wypełni i prawdą okaże się to, co wam zapowiadałem – zawiesił na moment głos. - Acha, i jeszcze jedno: ci, którzy do tej pory się jeszcze nie nawrócili, mają czas do północy. Potem będzie już za późno. A teraz pytania od dziennikarzy. Możecie je zadawać wszyscy naraz przez pięć minut. Ja je usłyszę i na wszystkie odpowiem - Eliasz zamlikł. Odszedł od mikrofonu, spuścił głowę, skrzyżował ręce na piersi i zagłębił się w modlitwie.

Przez chwilę panowała martwa cisza, po czym nagle, jak lawina, wybuchł okropny hałas. Dziennikarze wykrzykiwali pytania. Stali i machali rękoma. Niektórzy skandowali, inni wskakiwali na siedzenia, żeby stamtąd lepiej niósł się ich głos. W tym chaosie nie potrafiłam zebrać myśli. Czułam wzrastające rozdygotanie i szum w uszach, tak jakby tabletki obniżające ciśnienie przestały nagle działać. Miałam tylko nadzieję, że sama obecność Eliasza uchroni mnie przed nagłym zgonem.
Po pięciu minutach Eliasz podniósł głowę. Ludzie natychmiast ucichli. Zdyszani, spoceni, wracali na swoje miejsca. Kiedy usiedli wszyscy, Eliasz rzekł do mikrofonu:
- To nie są pytania do mnie. O to wszystko zapytajcie jutro Mesjasza, on najlepiej zna odpowiedź - powiedział powoli i zniknął.
I tak wyglądała cała konferencja. Mogliśmy czuć się rozczarowani, ale tak nie było. Wracaliśmy do hotelu w milczeniu i z opuszczonymi głowami. Niektórzy mieli łzy w oczach. „Co u licha? – pomyślałam sobie. – Przecież ten Mesjasz wcale nie musi przyjść. Wszystko to pewnie brednie...”. Niepokój mnie jednak nie opuszczał. Starałam się myśleć o czym innym, o domu, rodzinie, mężu, czy sobie poradził z obiadami, o psie, czy już zdążył pcheł nałapać... Ale nieustannie powracała wątpliwość: a jeśli to, co zapowiedział Eliasz jest prawdą?
Popołudnia i wieczoru w hotelu, mimo że to było przecież wczoraj, nie pamiętam zbyt dobrze. Miałam tylko wrażenie, że nieco się wyludniło. Puste były kawiarnie i bary. Niewiele osób zeszło na kolację. Nie wiedziałam, co z sobą zrobić. W czasie wędrówki korytarzami hotelu, natknęłam się na kaplicę katolicką. Tłumy ludzi były nie tylko w niej, ale i na korytarzu. Na klęczkach odmawiano litanię do miłosierdzia Bożego. Ponieważ nigdy nie przepadałam za zbiorową formą kultu, poszłam do swojego pokoju.
Kiedy w hotelu zrobili noc, odetchnęłam z ulgą. Próbowałam się modlić, nie wychodziło mi jednak za bardzo. Chciało mi się spać, więc się położyłam się do łóżka. Pomyślałam, że dobrze przecież te swoje życie przeżyłam i wobec tego na Mesjasza mogę czekać bez obaw. W pokoju znowu było duszno. Tej nocy nie przeszkadzało mi to jednak tak bardzo, jak wczoraj. W duszy mojej zapanował spokój i zasnęłam.
Nazajutrz znowu było to samo: zbiórka pod ziemią i jazda autobusami. Tym razem jednak zawieźli nas do Trzeciej Świątyni. Nie było tu krzeseł i do godziny dwusnastej musieliśmy stać. Niebo było bardzo czerwone, w dodatku za mgłą, tak że nie widzieliśmy nigdzie słońca.
Tuż przed dwunastą nad Świątynią pojawiła się czarna chmura. Kłębiła się przez kilka minut, aż w końcu wypluła z siebie Mesjasza. Mesjasz przekoziołkował w powietrzu, po czym osiągnął pozycję pionową i zawisł nad głowami zebranych ludzi. Był chudym karłem, miał prawie białe włosy i wydawał się być bardzo zdenerwowany. Rozglądał się dookoła i co chwila przyczesywał grzywkę.

- Jestem Mesjaszem - rzekł niespotykanie cienkim głosem. - Mesjaszem na waszą miarę. Na takiego sobie zasłużyliście. Możecie we mnie wierzyć, możecie nie wierzyć, nie mój to interes. Wszechmogący mnie przysłał, bo chce, żeby ten świat się już skończył. I skończy się za parę godzin. Apokalipsie będą towarzyszyć przerażające znaki: trzęsienia ziemi, trąby powietrzne, spadanie gwiazd, i takie tam... Znacie to już dobrze wszystko... Zdajecie sobie sprawę z tego, że liczba mieszkań w niebie jest ograniczona, a więc nie ze wszystkimi z was spotkam się później. Tych, z którymi się nie spotkam, już teraz współczująco pozdrawiam i mówię im: żegnajcie! To była pierwsza część mojego publicznego objawienia. Teraz nastąpią zmultiplikowane objawienia prywatne. A potem możecie już iść powoli umierać. Przypominam tylko: samobójstwo nie jest mile widziane i może zostać potępione! A więc odwagi!

W tym momencie zostałam sama na placu przed Świątynią. Wszyscy ludzie odjechali gdzieś w bok, a do mnie sfrunął Mesjasz. Zawisł nad ziemią tak, że twarz miał na wysokości mojej twarzy.
- Och, widzę, że masz bardzo dobre samopoczucie – jego głos był teraz twardy i jadowity. - Jesteś katoliczką, znanym teologiem, masz rodzinę z kupą dzieciaków i wnuków, wypróbowanych przyjaciół podobnych do ciebie, działasz społecznie... Tylko wiesz, o czym zapomniałaś? - Nie mogłam z siebie głosu wydobyć, coś wewnątrz zaczęło mnie dusić. - Pytam ciebie, czy wiesz, o czym zapomniałaś? - Mesjasz powtórzył pytanie. - No, wiesz, czy nie? - krzyknął. - Nie wiem - wyszeptałam. - No to ja tobie powiem: o skromności zapomniałaś! Całe życie grzeszyłaś grzechem pychy! Do ostatniej chwili! Rzadko spotykane zadufanie w sobie, słowo daję. Ja chciałem ciebie posłać do piekła. Ale Wszechmogący rzekł: „Jej rodzice są w niebie, jej mąż i dzieci pójdą do nieba. Będą tęsknić i ciągle na nią czekać. Głowę mi będą zawracać. Poza tym niebo to szczęście... niech idzie do czyśca”. I pójdziesz, a czasu na odżałowanie wszystkiego ci nie zabraknie. Osobiście tego dopilnuję. No, to idź już sobie i nie rób głupstw, pamiętaj.

Kiedy Mesjasz zniknął, stałam znowu wśród ludzi. Czułam odrętwienie. Powoli zaczęło do mnie docierać, że przed chwilą usłyszałam prawdę. Nawet jeżeli wszystko to było halucynacją, moją histerią, przywidzeniem, nie zmieniało to faktu, że właśnie usłyszałam prawdę. Czułam smutek, łzy ciekły mi po twarzy. Ale czułam również ulgę. Przecież to czyściec... Ludzie wokół mnie byli bladzi, spoceni, a w oczach mieli przerażenie. Jedni płakali, inni po prostu rzucali się na ziemię i wyli. Byli też tacy, na których twarzach widać było radość i spokój. Tych było najmniej.
Właściwie wszyscy nie wiedzieliśmy, co teraz z sobą zrobić. Pomyślałam sobie, że bez względu na to, czy przepowiednia Mesjasza ma się sprawdzić, czy też nie, najlepiej będzie, jeśli pierwszym lotem wrócę do domu, do Warszawy. Bez wahania postanowiłam nie wracać do hotelu po bagaż, tylko prosto udać się na lotnisko. Wiele osób miało ten sam pomysł. Przed Świątynią zapanował przerażający bałagan. Wszyscy chcieli się przemieścić w tej samej chwili w różnych kierunkach. Jednak widać Mesjasz musiał nad nami czuwać, gdyż porozchodziliśmy się w ciągu piętnastu minut w różne części miasta. Wraz z innymi znajomymi dziennikarzami po godzinie udało nam się wsiąść do autobusu jadącego na lotnisko Ben Gurion. Nie wiem doprawdy, jakim cudem znalazły się jeszcze miejsca samolocie. Widać wszystko zmierzało do uporządkowanego rozwiązania...

Siedzę teraz w samolocie. Lecimy już sześć godzin, a przed nami jeszcze godzina lotu. Na pokładzie szaleństwo. Ludzie wariują z lęku i rozpaczy. Z okna widziałam jak na dole, to chyba była Turcja, wielkie trzęsienie ziemi pochłonęło w jednym momencie całe miasto. Widziałam też trąbę powietrzną, która zwinęła setki domów w jednej sekundzie. Niebo jest przerażająco granatowe. Widać spadające gwiazdy. Samolotem strasznie rzuca. Na świecie jest coraz gorzej. Tak bardzo pragnę zobaczyć się jeszcze z moim mężem... Potem możemy nie widzieć się długo... Ale naprawdę nie wiem, czy zdążę.